
Świadectwo ks. Michała Olszewskiego SCJ
ks. Michał Olszewski, rocznik 1982, i "dowódca" redakcji portalu ewangelizacyjnego Profeto.
Jak to się stało, że ksiądz został egzorcystą?
Tak naprawdę nie wiem, kiedy zaczęła się ta historia. Jeremiasz mówi: „Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię” (Jr 1,5) i rzeczywiście chyba właśnie wtedy miała ona swój początek. Na przestrzeni życia ja również wdepnąłem w pewne zło, z którego na szczęście wyszedłem. Moja rodzina była uwikłana w bioenergoterapię, ale udało nam się z tego uwolnić. Trenowałem też sztuki walki i zaszedłem bardzo daleko – do poziomu wyczynowego i kadry narodowej, aż do tzw. czarnego pasa, czyli pierwszego dana. Nawet kiedy już byłem księdzem, ale zanim wszedłem w posługę osób zniewolonych, na mojej ścianie, obok błogosławieństwa papieskiego, wisiał certyfikat czarnego pasa. Pewnego razu, kiedy wróciłem po pewnej mszy o uzdrowienie, podczas której modlił się nade mną egzorcysta, zauważyłem w moim pokoju coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem, a mianowicie że na fladze Korei, która znajdowała się na moim certyfikacie, jest znak jin-jang. Oznacza on równowagę sił dobra i zła we wszechświecie i istnienia tej odrobiny zła w dobrym i dobra w złym. Wtedy uświadomiłem sobie, że przez ponad dziesięć lat, trenując dzień w dzień, kłaniałem się temu znakowi. Jak wychodziłem na matę, to ze strachu się żegnałem, ale najpierw oddawałem pokłon innym siłom. W moim sercu pojawił się wielki zgrzyt, a następnie pytanie: „Jak to możliwe?”. Szybko, bez namysłu zdjąłem ze ściany ten certyfikat i podarłem go na strzępy. Po jakimś czasie przeszedłem jeszcze modlitwę o uwolnienie, przystąpiłem do sakramentu i tak pożegnałem się ze złem.
Jakiś czas potem Bóg postawił na mojej drodze pierwsze opętane osoby. Jeden z księży poprosił mnie, bym spowiadał osoby zniewolone, które pochodziły z innej diecezji, niż krakowska, ale studiowały w Krakowie, więc zacząłem słuchać ich spowiedzi i modlić się za nie. I w ten sposób Bóg wprowadzał mnie w przyszłą posługę. Później zaczęliśmy modlić się co piątek z moim przyjacielem i towarzyszyć ludziom. Zaczęliśmy się z nimi spotykać, no i Bóg pozwolił mi doświadczyć pierwszych uwolnień, pierwszych uzdrowień. Zobaczyłem, że to, co obiecał w Ewangelii, jest prawdą i zupełnie zmieniłem spojrzenie na kapłaństwo.
Zawsze chciałem wyjechać do Afryki – u prowincjała leży już kilka moich podań. Nigdy nie otrzymałem pozytywnej odpowiedzi, za to przełożony wymyślił, że pojadę do Rzymu. Tam trafiłem do sióstr Matki Teresy z Kalkuty. Zacząłem od robienia kanapek dla bezdomnych, ale siostra poprosiła mnie, żebym też odprawiał msze. Wówczas znów Bóg zaczął uzdrawiać. Czasem wchodziłem na salę, w której jedli bezdomni, i wtedy manifestowały się złe duchy, więc modliłem się nad tymi ludźmi. Jeśli to nie pomagało, prowadziłem do egzorcysty. I tak trafiłem do Padre Vincenzo. Raz w tygodniu, w soboty posługiwałem z nim i modliłem się nad opętanymi. On mnie zachęcił, żebym przeżył organizowany przez kongregację kurs dla egzorcystów odbywający się w Rzymie. Tak też zrobiłem. Gdy wyjeżdżałem z Rzymu, byłem załamany, że prowincjał nie wysyła mnie do Afryki, tylko do Stopnicy. Miałem pracować w formacji, czyli być z dala od świata za murami klasztoru i nie mieć kontaktu z ludźmi. W ostatnich dniach pobytu w Rzymie modliła się nade mną cała wspólnota charyzmatyczna. Od tych ludzi usłyszałem: „Nie smuć się, musisz wrócić do twojej ziemi, bo ja daję ci dar rozeznawania duchów dobrych i złych, żebyś mógł pomagać tym, którzy są opętani”. Usłyszawszy to, pomyślałem: „No to się rozminęli z prawdą. Bo to niemożliwe, by komuś, kto pracuje w formacji z nowicjuszami, pozwolili być egzorcystą”. Zresztą w naszej polskiej prowincji nigdy nie było egzorcysty. Jest dwóch księży egzorcystów – misjonarzy, ale nigdy nie proponowano nikomu, by taką posługę pełnił w prowincji.
Zamieszkałem więc w Stopnicy. Dokładnie tydzień po moim powrocie dostałem telefon z kurii kieleckiej z informacją, że ksiądz biskup chciał mi powierzyć pewną posługę w diecezji. Było to dla mnie zupełnie irracjonalne, ale w ten sposób wypełniło się proroctwo z tej modlitwy. Choć byłem związany z ludźmi, którzy posługiwali w ten sposób, przyjeżdżając tutaj, zupełnie tego nie szukałem. Bóg zorganizował to poza mną. Po rozeznaniu Jego woli i rozmowie z przełożonymi, przyjąłem tę posługę za ich zgodą i błogosławieństwem. I tak zostałem egzorcystą. Więc to Bóg układał wszystko w jedną harmonijną całość – jak klocki, które utworzyły jedną budowlę.
Czy takie negatywne doświadczenia, jak to, o którym ksiądz wspomniał, pomagają we współodczuwaniu i lepszym zrozumieniu osób, które wikłają się w pewne rzeczy i które nawet nie mają sił, żeby się z nich uwolnić?
Tak, empatia bardzo pomaga. Gdyby to oddzielić od naszej posługi, stalibyśmy się pewnego rodzaju urzędnikami. Teraz to doświadczenie z przeszłości pomaga mi przede wszystkim być bardziej wiarygodnym. Nieraz ludzie myślą: „Co ksiądz może wiedzieć o sztukach walki, to tylko sport. Co ksiądz będzie nam tu opowiadał, że to takie niebezpieczne”.
Ale kiedy mówię, że mam pierwszego dana w taekwondo i że zjadłem na tym troszkę zębów, to wtedy chętnie słuchają. Uznają, że to doświadczenie uprawnia mnie do wypowiadania się na ten temat. To jest taki argument, który trudno przebić. Bóg z każdego zła wyprowadza dobro i tutaj świetnie się to sprawdza. Jeszcze będąc w seminarium, ja sam broniłem zdania, że to tylko sport, ale Duch Święty tak zadziałał, że w jednej sekundzie przejrzałem na oczy. Przecież koncepcja jin-jang jest nie do pogodzenia z chrześcijaństwem.Przecież w dobru nie może być ani kropli zła! To jest niemożliwe. Jezus pokonał całkowicie zło na krzyżu.
Jeśli możemy sięgnąć jeszcze głębiej w osobistą historię księdza – jak to się stało, że zawodnik uprawiający taekwondo zapragnął zostać księdzem?
To jest historia, która zawsze wywołuje śmiech słuchaczy. Udzielanie na nie odpowiedzi sprawia mi radość, gdyż było to doświadczenie wielkiego cudu w moim życiu. Ale zacznę od początku... Jestem dzieckiem wymodlonym. Moja mama, kiedy mnie urodziła, dostała tak wielkiego krwotoku, że była bliska śmierci. Miała wtedy 21 lat, a mój tata – 26. Kiedy przyszedł do szpitala, przekazano mu: „Pana żona umiera, a co będzie z dzieckiem – nie wiadomo”. Nie bardzo mu mogli powiedzieć, co dokładnie się dzieje. Moje życie raczej nie było zagrożone, ale z mamą było bardzo niedobrze. Wtedy mieszkaliśmy w Rabce-Zdroju, choć moja mama pochodziła z Nowego Targu, a tata – z Jaworznej koło Limanowej.
Usłyszawszy smutną wieść, tata zrozpaczony pobiegł pod kościół w Rabce, uklęknął na śniegu i zaczął gorliwie prosić Matkę Bożą, składając Jej obietnicę: „Jeśli uratujesz moją żonę i moje dziecko, to wybuduję Ci kapliczkę”. Sam nie wie, jak długo tak klęczał. Modlił się wtedy całym sercem. Gdy wrócił do szpitala dowiedział się, że z nami już wszystko dobrze. Cud, prawda? Okazało się, że wszystko potoczyło się tak dziwnym torem, że do dziś trudno w to uwierzyć. Moja mama pracowała w Instytucie Matki i Dziecka w Rabce – tam, gdzie mnie urodziła, więc znano ją w tym ośrodku. Gdy dostała krwotoku, natychmiast przybiegł do niej lekarz. Był to mężczyzna niskiego wzrostu, mniejszy niż moja mama. Nie zastanawiając się wiele, wziął mamę na ręce i powiedział: „Jeśli pojedziemy windą, to będzie za późno, bo być może będziemy musieli na nią czekać”. Trzymając mamę na rękach, schodami pobiegł na blok operacyjny, znajdujący się na piątym piętrze. I zdążył – udało mu się ten krwotok zatrzymać. Prawdopodobnie nigdy wcześniej ani później już czegoś takiego nie zrobił. Jego działanie było czymś zupełnie spontanicznym, irracjonalnym, jakby ktoś kazał mu tak działać.
Później moja mama urodziła jeszcze czworo dzieci, ale już na szczęście bez komplikacji. Data tego wydarzenia jest dla mnie szczególnie ważna – to był marzec, pierwszy piątek miesiąca. Dzisiaj jestem sercaninem. W naszym zgromadzeniu szczególnie czcimy Serce Boże i to właśnie w pierwsze piątki miesiąca. To jest taka klamra, która spina moje życie. Tę historię mój tata opowiedział po raz pierwszy, kiedy byłem już w nowicjacie. Wtedy też przed naszym kościołem parafialnym stanęła figura Matki Boskiej jako dowód wdzięczności.
Pierwsza myśl o kapłaństwie zaświtała w mojej głowie, kiedy kończyłem ósmą klasę. Byłem na pielgrzymce do Częstochowy i tam poznałem kilku kleryków. Bardzo spodobała mi się wtedy perspektywa życia oddanego Bogu. To był pamiętny rok 1997, tamtego lata nasz kraj nawiedziła wielka klęska żywiołowa, powódź. Po powrocie z pielgrzymki poszedłem do mojego przyjaciela. Zastałem go za garażem – palił tam w ukryciu pierwsze papierosy. Nota bene próbował mnie w to wciągnąć, ale się nie dałem. Już wtedy uprawiałem sport, szczególnie piłkę nożną, i chciałem go zmusić, żeby to rzucił. Staliśmy tak za garażem i rozmawialiśmy na różne życiowe tematy. Wtedy zwierzyłem mu się, że chyba w przyszłości będę księdzem. Tak się przeraził moim wyznaniem, że z wrażenia papieros wypadł mu z ręki.
Potem porzuciłem to pragnienie. Jako uczeń pierwszej klasy liceum pojechałem na Forum Młodzieży do Tarnowa organizowane przez ks. Artura Ważnego, który dzisiaj też jest egzorcystą, a zarazem moim kierownikiem duchowym. W czasie forum zorganizował czuwanie, podczas którego przed ołtarzem stał taki wielki kosz, a w nim na małych karteczkach zapisane były cytaty z Pisma Świętego. Ksiądz powiedział do nas: „Podejdźcie do ołtarza. Niech każdy z was wyciągnie z kosza cytat, który określi waszą drogą życiową”. Poznałem tam przyjaciółkę mojej kuzynki, w której się zakochałem i postanowiłem, że będzie moją żoną. Siedzieliśmy razem w ławce, trzymając się mocno za ręce. Czułem ciepło w sercu, a na całym ciele – pot. Pamiętam to do dzisiaj. Podeszliśmy w trójkę do tego kosza i wyciągnęliśmy nasze karteczki. Na mojej był cytat z Księgi Izajasza: „Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim!” (Iz 43,1). Oniemiałem. Moja kuzynka spojrzała na mnie i dodała: „Misiek, będziesz księdzem”, a ja odparłem: „Zwariowałaś”. Każdy z nas otrzymał tzw. pomocnik uczestnika, taką małą książeczkę. Włożyłem do niej mój cytat, odłożyłem ją na półkę i zapomniałem o tym, co mi przepowiedziano.
Z czasem bardzo zaangażowałem się w sport. Lata mijały, a ja włączyłem się w tworzenie struktur samorządowych młodzieży w kilku powiatach w Małopolsce, założyłem Młodzieżowe Rady Powiatu, przyczyniłem się też do powstania Młodzieżowego Sejmiku Województwa Małopolskiego, który potem mieścił się przy ul. Krowoderskiej w Krakowie. Wybrali mnie nawet na przewodniczącego sejmiku i tak zaangażowałem się w politykę. Przy tym uprawiałem sport i myślałem o przyszłości z moją dziewczyną. Mam wrażenie, że mimo wszystko chyba jeszcze 12 lat temu człowiek szybciej dojrzewał, bo my, będąc przed maturą, planowaliśmy, gdzie będziemy żyć, jak ułożymy wspólne życie itd. Przy czym zawsze byłem blisko Pana Boga, nie zostawiałem Go ani na chwilę. No i wszystko pięknie się układało, aż przyszedł taki dziwny moment.
Uczęszczałem do trzeciej klasy liceum. W naszej parafii była akurat peregrynacja obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Poszedłem pod cudowny obraz i zacząłem się modlić: „Matko Boża, pomóż mi rozeznać moje powołanie”. Miałem wtedy ogromną potrzebę przebywania w Jej świętej obecności, dlatego codziennie wsiadałem w auto i jeździłem za Nią po całym dekanacie. No i znów zacząłem myśleć o życiu duchownym.
Potem przed maturą nasz ksiądz-katecheta zaproponował, żebyśmy pojechali na rekolekcje przedmaturalne, więc od razu odpowiedziałem: „Jak ksiądz załatwi dzień wolny od szkoły, to pojedziemy”. I załatwił, piątek. Jadąc pociągiem z Limanowej do Nowego Sącza, piliśmy alkohol. Zresztą potem, w domu rekolekcyjnym, też. Bardzo wtedy narozrabialiśmy. Ale inna rzecz, że ksiądz, który był odpowiedzialny za dom rekolekcyjny, nie poprowadził rekolekcji. Zostawił nas samym sobie. Samopas. Normalnie po takim wybryku każdy by nas wyrzucił, ale on zebrał nas na drugi dzień i mówi:
– Skąd wy jesteście?– Z Limanowej – odpowiedzieliśmy.
– A, to wy lubicie trzy razy „c”.
– Co to jest trzy razy „c”? – zapytaliśmy zdziwieni.
– Cysto, cyjo i cesto.
No i po tych słowach zrobiło się już bardzo sympatycznie. Ten ksiądz miał na szyi taki równy krzyż z sercem w środku. Okazało się, że to był ksiądz sercanin, a dom rekolekcyjny, w którym przebywaliśmy, był klasztorem sercańskim w Koszycach. Do tamtej pory nie spotkałem zakonników z tego zgromadzenia. Zapytałem żartem: „Co ksiądz, z jakiejś sekty jest? Taki krzyż – równe ramiona, dziura w środku”, on odrzekł, że jest sercaninem. I tak nas zostawił.
Po maturze podjąłem decyzję, że pójdę na inżynierię środowiska. Dostałem się na ten kierunek i rozpocząłem naukę. Wcześniej, jadąc na egzaminy na studia, zatrzymałem się na chwilę w kościele, aby się pomodlić. Czułem, że idę złą drogą. Mój wewnętrzny głos podpowiadał, że mam iść do seminarium. A ja stanąłem w kościele i powiedziałem na głos: „Panie Boże, takiego wała! Do seminarium nie pójdę. Za dużo mam do stracenia, nie chcę tego zostawić”. Miałem już dziewczynę, mieszkanie, swój samochód...
I wzbraniałem się przed myślą, że mógłbym z tego wszystkiego zrezygnować.
Tuż po egzaminach na studia, 3 lipca jechałem pociągiem do Pucka na zgrupowanie z kadrą. W przedziale siedziało trzech gości tak samo ubranych. Zaczęła się gadka szmatka i dowiedziałem się, że są sercanami. Dali mi swoją powołaniową wizytówkę. Jechałem wtedy z moim bratem. Przekornie wręczyłem mu tę wizytówkę, mówiąc: „Masz tu, brat, to ci się przyda”. Dzisiaj on jest ojcem dwójki dzieci, a ja jestem księdzem.
Zagłuszając głos powołania, pojechałem na studia do Warszawy. Tam zaczął się prawdziwy okres buntu. Przestałem dbać o relację z Bogiem, a najbardziej denerwował mnie widok mojego modlącego się ojca. Kiedy przed świętami Bożego Narodzenia przyjechałem do domu, moja mama powitała mnie smutną wiadomością. Grażynka – ta moja kuzynka, która była ze mną na czuwaniu w Tarnowie – miała wypadek, potrącił ją samochód. Na drugi dzień Grażynka zmarła w wieku zaledwie 21 lat. Nad jej grobem uświadomiłem sobie, że również moje życie jest bardzo kruche. Nie wyobrażałem sobie momentu, że i ja mogę nagle umrzeć i stanąć zupełnie nieprzygotowany na spotkanie z Jezusem.
Wróciłem do domu i zacząłem przeglądać pamiątki po niej. I znalazłem pomocnik uczestnika – tę książeczkę z forum w Tarnowie. A z niej wypadła karteczka z moim cytatem: „Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu. Tyś moim!” (Iz 43,1). I jeszcze przed zakończeniem pierwszego semestru zabrałem papiery z mojej uczelni, wykręciłem numer telefonu, który widniał na ulotce wręczonej mi kiedyś w pociągu i wstąpiłem do Zgromadzenia Księży Sercanów. Przyszedłem do nich pierwszego lutego. Był to pierwszy piątek miesiąca. A kiedy byłem już w nowicjacie, pewnej nocy, zasypiając, zacząłem rozmyślać, dlaczego moje życie tak właśnie się poukładało. I wróciłem do początku, gdzie znalazłem odpowiedź: „Urodziłem się w piątek, piątego marca. To był pierwszy piątek miesiąca”. Już tego dnia zostałem powołany. A teraz, dzięki Bogu, jestem księdzem. Sercaninem. Czy to nie jest fantastyczne?
Źródło: Ks. Michał Olszewski SCJ, Egzorcyzm posługa miłości, eSPe, Kraków 2013